Nowe ZOO w Poznaniu odwiedzamy regularnie, więc opiszemy tutaj całokształt naszych doświadczeń zebranych przez lata, szczególnie ostatnie kilka. Osobny wpis poświęcimy tylko karmieniu tapirów.
Na ratunek!
Jako „rdzenni” mieszkańcy stolicy Wielkopolski bywaliśmy tu już za dzieciaka. Myślę zresztą, że prawie każdy z Poznania lub okolic ma zdjęcie ze strusiem, bo te ptaki szczególnie chętnie podchodzą bardzo blisko ogrodzenia. Rodzice ochoczo strzelają fotki, a dzieci trochę zaciekawione, a trochę przestraszone, popatrują z ukosa na tego dziwnego nielota z małym łebkiem na długiej szyi.
Ogród zoologiczny istnieje od lat siedemdziesiątych i jest już stałym elementem miasta, celem weekendowych wycieczek pokoleń, gdzie można pokonać całkiem słuszną spacerową trasę. Ale czy to wszystko? Wystawka ku uciesze gawiedzi? Zupełnie nie. Zwłaszcza w ostatnich latach, od kiedy dyrektorką jest pani Ewa Zgrabczyńska, Nowe ZOO nie tylko bawi, ale i uczy, a nade wszystko jest azylem dla ocalonych w różnych okolicznościach zwierzaków. Ale po kolei.
Jak zacząć i co się stało z Maksiem
Ogród zoologiczny (w gwarze poznańskiej „zoolog”) znajduje się nad jeziorem Malta. W ciepłe miesiące przygodę możemy zacząć właściwie już przy Rondzie Śródka, gdzie startuje kultowa w Poznaniu kolejka Maltanka. W wagonikach dla krasnali siedzą dzieci i dorośli, którzy chcą się poczuć jak dzieci. W czasie podróży mamy widok na jezioro, wiatr we włosach, machamy przechodniom i cofamy się do epoki, kiedy pociąg jeszcze robił „tuuu-tuuu!”.
Właściwą wizytę zaczynamy od kas biletowych. W słoneczne, wolne dni chętnych jest niemiłosiernie dużo. W związku z tym jakiś czas temu umożliwiono zakup biletów online. Korzystaliśmy i ogromnie ułatwia to sprawę, zwłaszcza, że nie trzeba drukować, wystarczy ekran telefonu.
I oto jesteśmy przy Wartowni Kaprala Wojtka, czyli namiocie z drewnianą rzeźbą niedźwiedzia, który walczył u boku żołnierzy Andersa. Idea szlachetna, jesteśmy ogromnymi fanami misia Wojtka, ale akurat ta podobizna do specjalnie udanych nie należy. Nie w naszym guście. Dalej mamy basen fok pospolitych i solidne pouczenie na sam początek. Na tabliczce możemy przeczytać, że Maksiu, jedna z fok, zmarł po połknięciu elementu dziecięcej zabawki… Równie smutna historia zdarzyła się w fokarium na Helu, gdzie w żołądku podopiecznej znaleziono prawie dwa kilogramy monet. Bo kiedy turysta widzi wodę, wrzuca „pieniążek” na szczęście. Na całym świecie zwierzaki giną przez pieniądze, a to tylko dosłowny tego wyraz. Ale fokarium poświęcimy osobny wpis. Edukuje nie tylko historia Maksia, ale też wszechobecne tabliczki „Nie dokarmiaj” czy plansza, na której można spojrzeć w lustro i sprawdzić, „kto jest odpowiedzialny za ginące gatunki”.
Po prawie całym zoo można się przemieszczać również „kolejką”, ale na kółkach. Przydaje się gdy zwiedzamy z dziećmi, rozbolą nas nogi lub lunie deszcz. Pieszo raczej trudno się pogubić, ale w razie czego mamy do dyspozycji tablice z mapami, drogowskazy oraz specjalną aplikację SmartZOO. Dzięki niej odnajdziemy się w terenie, poczytamy o zwierzakach, a już po wizycie możemy podglądać obraz z kamer na niektórych wybiegach. Swego czasu regularnie zerkaliśmy, co porabiają żyrafy :).
Drzemie we mnie bestia, obawiam się, że to leniwiec
O podopiecznych zoo moglibyśmy napisać książkę, więc póki ograniczamy się do bloga, powiemy co nieco tylko o tych punktach na trasie, które zatrzymują nas na dłużej. Pierwszy z nich to… „Ogródek dziecięcy”. Zawsze pozostaniemy dużymi dziećmi i się tego nie wstydzimy! Przy odrobinie szczęścia można tu trafić na moment wypuszczenia kóz. Z bliska szczególnie widać, jakie zwierzaki są zadbane. Oprócz nich spotkamy się tu z papużkami, alpakami, osłami, kurami ozdobnymi czy kucami. Taka mała wieś w środku miasta.
Dalej zwykle zaglądamy do pawilonu zwierząt nocnych i zmierzamy prosto do… leniwców. Czujemy z nimi jakieś dziwne pokrewieństwo dusz ;). Zawsze mam tylko nadzieję, że te szyby, za którymi mieszkają zwierzaki, są wygłuszające, bo małe pomieszczenie kumuluje hałas, a ludzie zazwyczaj nie potrafią się zachować.
Naprzeciwko pawilonu jest wybieg dla lisów odratowanych z fermy futrzarskiej (dzięki, Stowarzyszenie Otwarte Klatki!). Bo zdecydowana większość nowo przyjmowanych do zoo podopiecznych trafia tu ze względu na trudną sytuację – są po prostu wyciągane z niewoli, a nie z naturalnego środowiska. I to właśnie siła tego miejsca.
Komu nie ufać?
Trzeba pokonać już nieco dłuższą trasę, by przydreptać do tapirów i kapibar. Tapiry to cudowne zwierzaki, takie ni to hipopotamy, ni to słonie, trochę dziki, a tak naprawdę najbliżej im do koni. Kiedy zbierze im się na zabawę wskakują z rozpędu do wody, wywijają trąbkami i normalnie się uśmiechają :D.
Co innego kapibary – miny mają jakby zniesmaczone i podobno stronią od ludzi, choć raz udało mi się mieć je prawie na wyciągnięcie ręki. Popiskują jak ich o wiele mniejsze kuzynki – świnki morskie – i są taaakie słodkie (rozpływamy się z poczucia rozkoszności). Podobno służą na wybiegu za kosiarki (chcemy taką kosiarkę, szkoda, że nie mamy ogrodu). Obok przechadzają się strusie nandu. Kiedyś podsłuchałam, jak pracownicy zoo mówili, że im nie ufają. Intryguje nas przyczyna.
Niedźwiedź bez Maszy
– Dokąd idziemy? – pyta jakaś dziewczynka.
– Do niedźwiedzia – odpowiada jej mama.
– A będzie też Masza?
(podsłuchane)
Niestety Maszy tu nie ma, ale są Cisna, Gienia, Pietka, Ewka, Wojtusia, Borys i Baloo. Misiaki, których los całkowicie się odmienił. Co do niedźwiedzi – są to zwierzęta, które jednocześnie mogą budzić czułość i respekt. Żadne z nas nie chciałoby spotkać takiego na wolności w Tatrach czy Bieszczadach, ponieważ… chyba narobilibyśmy w gacie. Niedźwiedzie brunatne są duże, majestatyczne, ale jak się spojrzy na ich misiowaty łeb i okrągłe uszka, można w nich dostrzec także Kubusia Puchatka czy inne znane nam z bajek (Sezon na misia, Mój brat niedźwiedź) „misioniedźwiedzie”.
Wybieg jest bardzo duży, to niemalże „prywatny las”. Oczywiście żeby zwierzaki się nie nudziły, mają różne „gadżety” – hamak, kulę na łańcuchu, z której mogą wytrząsać smakołyki, oczka wodne, i tak dalej. O poszczególnych niedźwiedziach można poczytać na stronie internetowej zoo. Krótko tylko opowiemy o Ciśnie i Baloo.
Cisna jako mały niedźwiadek z niewiadomych przyczyn została porzucona przez matkę. Trafiła w końcu do poznańskiego zoo, gdzie początkowo w dorastaniu towarzyszył jej… pies. Normalny pies. Oba zwierzaki się zaprzyjaźniły, bawiły się razem. Od jakiegoś czasu tego psiaka już nie ma z Cisną – nie do końca wiem dlaczego, ale z pewnością dla dobra zarówno psa, jak i niedźwiedzia (przypis Ani: bo niedźwiedzica była już za duża i mogłaby niechcący skrzywdzić psa).
Baloo z kolei był zwierzęciem cyrkowym. Udało się go uratować dzięki organizacji „Viva”. Niewola mocno odcisnęła się na jego ciele (wyrwano mu pazury) i psychice. Obecnie jest jeszcze izolowany od innych niedźwiedzi i ma swój własny wybieg, na którym przyzwyczaja się do wolności od nakazów człowieka. Jeszcze niedawno można było dostrzec u niego stereotypie, czyli zachowania będące wynikiem okrutnej tresury przez cyrkowców (nie pobytu w zoo, jak sądzą niektórzy).
Afera o tygrysy
Wybieg tygrysa jest podobnie „wypasiony” jak ten dla niedźwiedzi. Oczywiście nie jest to to, co na wolności – gdzie ten wielki kot przemierza dziesiątki czy setki kilometrów – ale bardzo przyzwoicie jak na zoo. Odnośnie do samego tygrysa – po śmierci tygrysicy został tylko jeden samiec. Jego piękno można podziwiać zazwyczaj z daleka, nie zbliża się chętnie do stanowiska obserwacyjnego dla ludzi (i ma rację). A kiedy ryknie, to wiadomo, że nie mamy do czynienia z dużym kiciusiem. Tungus nie jest niestety czystym tygrysem syberyjskim, dlatego nie będzie rozmnażany.
Zaplecza zoo stanowią też dom tymczasowy dla tygrysów wyciągniętych z nielegalnej hodowli w Pyszącej pod Śremem. Nie można ich oglądać. Ogród dba o nie, finansuje ich pobyt i leczenie, ale najwyraźniej cała sytuacja dotknęła kogoś „ważnego”, bo od czasu interwencji zoo i jego dyrektorka są nieustannie nękane, również przez prokuraturę. Nie jest to pierwszy raz, kiedy nasze piękne państwo każe za dobro.
Recykling u słonia
Słoniarnia jest chyba najbardziej „doinwestowaną” częścią poznańskiego zoo. Widać włożone w nią miliony. Infrastruktura dla słoni wydaje się być pierwszej klasy, mają bardzo duży wybieg (trudno się dziwić), swoją własną wielką – no właśnie – stajnię? Chlew? Oborę? Kurnik ;)? Wiecie, o co chodzi… Domek dla słoni.
Ale czym jest dom bez mieszkańca, więc jeśli chodzi o same zwierzęta – są obecnie cztery słonie afrykańskie. Chyba każdy wie, jak wygląda słoń. Jego głównym atrybutem jest „dużość”. Ale czymże jest słoń afrykański wobec płetwala błękitnego, także ssaka? To tak jak jamnik obok wilczura…
Przy słoniarni na takiej jakby „wysepce” jest również bar, gdzie można kupić kawę, piwo, jedzenie. Jedzenie niestety z mięsem, co „kłuje w oczy”, biorąc pod uwagę, że jesteśmy w miejscu prozwierzęcym… Podziwiamy żubra na wybiegu i zżeramy jego kuzynkę krowę? Dosłownie na dniach wprowadzono papierowe naczynia i makaronowe słomki, to się chwali, ale czekamy jeszcze na produkty tylko wege. I alkohol też można by sobie podarować. Widywaliśmy już takich „odważnych” po procentach, którzy mogą stanowić zagrożenie dla odwiedzających rodzin oraz dla podopiecznych zoo. A na pewno irytują.
Król Lew 2019
Azyl dla Kizi i Leosia powstał w 2019 roku dzięki budżetowi obywatelskiemu. Każdy, kto pamięta te okropnie smutne „cele” dla lwów ze Starego ZOO przy Zwierzynieckiej, teraz westchnie z ulgą. Zwierzaki mają do dyspozycji teren, dzięki któremu w razie nastroju „nieprzysiadalnego” mogą po prostu się zaszyć. Wyraźnie do gustu przypadły im drewniane „półki” na drzewach, z których mogą dostojnie zwiesić ogony. Sama chciałabym się wylegiwać na takiej konstrukcji.
Lwy też zostały ocalone, tym razem z nielegalnej hodowli. Trudne dzieciństwo właściwie pozbawiło je tożsamości biologicznej – odzyskały ją dopiero w zoo. I tak nie wróciłyby na wolność, a ich obecność i tablice informacyjne dookoła stanowią przypomnienie, jak traktuje się egzotyczne zwierzęta. Jak zabawki lub surowiec dla lokalnej „medycyny”. Ponadto samiec – Leoś – nie jest do końca lwem… ale sztuczną hybrydą lwa i tygrysa, która w naturze właściwie nie ma prawa zaistnieć. Ktoś sobie z tej natury zadrwił…
Kto puszcza bąki?
Ostatnim z naszych ulubionych przystanków są pawilony ze ssakami drapieżnymi i nowy wybieg dla surykatek. Znajdziemy tu mnóstwo dzikich kotów: żbiki, manule (Ania: uwielbiam ich „mimikę”), jaguarundi, karakale. Do tego spotkamy się z otocjonami, kunami czy mangustami… Z tymi ostatnimi wiąże się nieco śmierdząca anegdotka, na którą natknęliśmy się w książce Czy to pierdzi? (D. Rabaiotti i N. Caruso, tłum. M. Strąkow, Insignis 2018, s. 104). Według autorów mangusty puszczają bąki tak obfite w nieprzyjemną substancję zapachową, że doczekały się legend, a nawet frazeologizmu. Podobno kiedy ktoś się kłóci, Beduini mawiają, że „pierdnęła między nimi mangusta”. Odkąd nabyliśmy tę wiedzę, nie potrafimy już spojrzeć tak samo na te uroczo popiskujące stworzonka :).
Mniej więcej pośrodku całego kompleksu znajduje się otoczony tylko niskim murkiem wybieg dla surykatek, czyli „timonów”. W pochmurny dzień społeczność stawia na straży jednego osobnika i siedzi pod ziemią, ale kiedy robi się ciepło, na tej fajnie zaaranżowanej przestrzeni dzieją się cuda. Tutejsze surykatki są bardzo ciekawskie, potrafią stać na dwóch łapkach i hipnotyzować człowieka spojrzeniem. A obserwacja relacji w ich małej wspólnocie to świetne doświadczenie. Uśmiech od ucha do ucha pojawia się sam! Podczas gdy pełnometrażowa wersja Rezydencji surykatek rozwaliła nas brutalnością i taką narracją, żeby tylko się człowiek popłakał, tutaj można opowiadać całkiem inną historię.