Jestem na nielegalnym spacerze. Dróżkę przecina jakiś ptaszek. Zaczynam się zastanawiać, co to za gatunek. Może kwiczoł? Widzę go teraz głównie od strony ogona, a kwiczoły nauczyłam się rozpoznawać od przodu, po nakrapianej piersi. W myślach zadaję mu pytanie „Kim jesteś?”. Nawet gdyby mógł mi odpowiedzieć w zrozumiałym dla mnie języku, odparłby pewnie: „Jak to, kim jestem? Po prostu jestem”. Tak to sobie wyobrażam – że zwierzętom bliżej do boskiego „Jestem, Który Jestem”. W Biblii nazywanie rzeczywistości pojawiło się wraz z pierwszym człowiekiem. Imiona, nazwy, klasyfikacje to rzecz ludzka. Nie mam na myśli tego, że zwierzęta czy rośliny to bogowie, bo „są, które są”. Chodzi mi o to, że gdybyśmy i my przyjmowali świat „który jest” i siebie „którymi jesteśmy” może bylibyśmy bliżej Istoty wszystkiego?
Kacze opowieści
Innego dnia, już po „otwarciu” lasów, wybieramy się z Olkiem nad osiedlowy stawek. W plecaku parę piw i otwieracz, a na jutro gołąbki wegańskie i ziarno kukurydzy na popcorn. Siadamy na pieńkach i obok od razu znajdują się pierzaści kompani – para kaczek krzyżówek. Widocznie ktoś je tu karmi. Wychodzą do nas na brzeg, jak do najlepszych kumpli. Rzucamy im kukurydzę. Pokwakują cichutko, jakby z zadowoleniem. Nad głowami śpiewają nam inne ptaki (tak, najlepsze koncerty odbywają się tu wieczorem), przelatują nietoperze, a gdzieś z boku dobiegają komentarze żabiego chóru greckiego.
Nadwarciański Pumba
Wracamy do domu już po zmroku. Między drzewami coś słychać. Nie zwróciłabym na to uwagi, gdyby nie Olek. Najczęściej to on mocniej wierzy w miłe niespodzianki codzienności. Podążamy za dość głośnym szelestem – to chyba coś dużego depcze liście i trawy. Zgodnie z naszymi przewidywaniami spomiędzy drzew wynurza się dzik. Jak gdyby nigdy nic przecina drogę, którą za dnia spacerują tłumy (mogące odstraszyć nawet taką całkiem przyzwyczajoną do cywilizacji duszę jak ja, a co dopiero dzikie, bądź co bądź, zwierzęta). Z jednej strony nie chcemy być stalkerami, z drugiej… cóż, idziemy na brzeg Warty za odgłosami świniaka. Ten chrupie coś zapamiętale i ani myśli się nami przejmować. Parę dni później spotykamy całą dziczą rodzinę, łącznie z warchlakami – ale to już materiał na osobny wpis.
Inny świat?
Wiwera malabarska w Indiach. Delfiny w Wenecji. Łanie w Zakopanem. Dzięcioł zielony koło Lidla. Dzik pod naszym blokiem. Na chwilę, na mgnienie oka przyroda wróciła po swoje. Ludzie stali się jacyś tacy mniej dokuczliwi. Czyżby zaprzestali swojej ekspansji? Czy to możliwe, że pozwolą trawie rosnąć?
Tej wiosny wielu ludzi doświadczyło cierpienia, ale dla przyrody zatliła się nadzieja. Dlaczego wszyscy nie możemy być szczęśliwi? Czy moglibyśmy wreszcie żyć wszyscy razem? Nie. Stare, niedobre czasy wracają, choć zaraza nie minęła. Ludzie szczycą się swoją wielką inteligencją, rzekomo górując dzięki niej nad innymi gatunkami. Rozglądam się wokół siebie. Włączam telewizję. I zaraz ją wyłączam. Serio? Właśnie to zrobiliśmy dzięki tej naszej inteligencji? Delfiny również są inteligentne. Nie tak jak my, bo nie spędzają większości życia w pracy, by przez mniejszość życia pomieszkać w swoich szklanych domach? Całymi dniami pluskają się w wodzie. I chyba wychodzą na tym lepiej.
Gdyby tak cokolwiek mogło uchronić zwierzęta przed pędzącą urbanizacją, technologizacją, konsumpcjonizmem, uprzemysłowieniem. Przed tymi zachłannymi zarazami, które toczą świat. Wygląda na to, że wszelkie próby ochrony przyrody przed chciwością człowieka są jak maseczki wobec koronawirusa. Coś tam dają, ale na krótką metę. My uczymy się żyć z rozprzestrzeniającą się zarazą. Zwierzęta uczą się żyć z ludzką ekspansywnością. Ale nie wszystkich i nie wszystko da się uratować.